Recenzja filmu

Nawiedzony dwór (2023)
Justin Simien
Waldemar Modestowicz
Lakeith Stanfield
Rosario Dawson

Dom 1000 trupów

Jak przystało na film wywiedziony z lunaparkowej atrakcji, każde pomieszczenie strasznego dworu kryje jakąś ulepioną na komputerze niespodziankę. Należy Simieniowi przyznać, że stara się uniknąć
Dom 1000 trupów
Czy to jeszcze kino, czy już pełnometrażowa reklamówka? Akurat w tym wypadku jedno absolutnie nie wyklucza drugiego, bo mowa o korporacyjnej synergii, a kto jak kto, ale akurat disnejowski konglomerat potrafi kapitalizować, a nawet kanibalizować własne sukcesy. Choć sam założyciel firmy nie doczekał otwarcia tytułowego nawiedzonego dworu na terenie swojego słynnego parku rozrywki, to sama idea owej atrakcji narodziła się, jeszcze zanim położono kamień węgielny pod zamek Śpiącej Królewny. Sięganie przez Disneya po inspiracje między rollercoastery i budki z hot-dogami to nic nowego – tak przecież narodzili się chociażby karaibscy piraci, ożyła dżungla, do której The Rock wyprawił się z Emily Blunt, a i sama nowoorleańska posiadłość już raz, przed dwudziestoma laty, została opanowana przez duchy.

Ale omawiany tutaj film z tym cokolwiek zapomnianym już starociem nie ma nic wspólnego, nie licząc, rzecz jasna, samego źródła pomysłu na familijny horror. Bo dla tej ogromnej części nieamerykańskiego świata, która jednak nie jeździ sobie na weekendy do kalifornijskiej krainy szczęśliwości, debiutancki blockbuster Justina Simiena, do tej pory autora zainteresowanego raczej fabułami dotykającymi złożonych kwestii rasowych napięć, będzie po prostu letnim repertuarowym świecidełkiem. Z naciskiem, oczywiście, na dwuznaczność owego homonimu, jako że mamy do czynienia z filmem nie dość udanym, bałaganiarskim, o ambicjach chyba nieco większych, niż zdołałaby to unieść i sama konwencja, i ciasna polityka firmy.

Simien próbuje bowiem spiąć całe to mediumiczne polowanie na złowrogiego upiora starającego się powrócić do świata materialnego luźnymi klamerkami. Ben, astrofizyk cierpiący po stracie żony, który bierze na siebie rolę przewodnika po nowoorleańskich zjawach, oraz Gabbie i jej syn Travis, nowi lokatorzy tytułowego nawiedzonego domostwa, nadal przechodzą bowiem żałobę po bliskich. Kolejne etapy pokonywania przez nich smutku i oswajania się z kształtem życia pozagrobowego sprzęgnięte są tutaj z iście kryminalnym dochodzeniem, jako że ekipa gromiąca duchy musi odkryć, kto stoi za nadnaturalnymi zjawiskami, zanim przystąpi do ostatecznego boju ze złem. Z tego też powodu refleksja nad przemijaniem i stratą wybrzmiewa tu niedostatecznie głośno.

Jak przystało na film wywiedziony z lunaparkowej atrakcji, każde pomieszczenie strasznego dworu kryje jakąś ulepioną na komputerze niespodziankę. Należy Simieniowi przyznać, że stara się uniknąć narracyjnej pułapki, nie oprowadza nas za rączkę po kolejnych komnatach posiadłości niczym przewodnik turystyczny i, mimo licznych mrugnięć okiem do tych, którzy mieli to szczęście po Disneylandzie połazić, konstruuje swój film zgodnie z prawidłami horroru. Czyli – jak przystało na klasyczną opowieść o nawiedzonym domu, mamy wezwanych na miejsce ekspertów od zjawisk paranormalnych z różnych parafii (oprócz Bena są tutaj jeszcze ksiądz, medium oraz historyk), którzy odkryć muszą tajemnicę skrywaną przez tytułowy dom. Sprytnie jednak zło tak naprawdę wywodzi się skądś indziej, bo przecież iście kapitalistycznym grzechem byłoby zasugerować widzom, że disnejowska atrakcja kryje coś prawdziwie niefajnego. Duchy, ogółem, choć bywają poirytowane, są tu bez wyjątku poczciwinami, z którymi nic, tylko wypić halloweenowego brudzia.

Chyba aż za bardzo przeładowany atrakcjami i fabularnymi zawijasami, raz imponująco zwarty, a raz niezrozumiale rozstrzelony scenariusz pióra Katie Dippold sprawia Simienowi niejakie trudności, bo film potyka się i wywraca, po czym nagle podrywa się do sprintu. Niejednorodny charakter "Nawiedzonego dworu" sprawia, że jest to tytuł trudny do scharakteryzowania na poziomie gatunkowym. Jego dynamika może się wydać zbyt intensywna dla najmłodszych, ale nigdy też nie ma tu prawdziwej grozy (a takie założenie przyświecało Guillermo del Toro, który niegdyś był do tego projektu przypisany), humor z kolei jest delikatny i miękki, lecz niejako mimochodem przypomina się tutaj o nieuniknioności śmierci. Czuć, niestety, korporacyjne macki co i rusz chwytające za reżyserką batutę. Simienowi udaje się im wyrwać stanowczo zbyt rzadko. 
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones